Najważniejszy dzień w życiu. Wymaga wielomiesięcznych przygotowań, wieloletniego szukania odpowiedniego partnera i niemałych nakładów finansowych. Dzień ślubu, dla niektórych to tylko zmiana stanu cywilnego, dla innych związanie się z ukochanym świętym węzłem małżeńskim.
Wszystko zaczęło się od zaręczyn. Oczywiście, formalnych. W pokoju dziennym, przy rodzicach i przyszłych teściach i jeszcze kilku osobach, których nie mogło zabraknąć na tej uroczystości. W sztucznej atmosferze on włożył mi na palec pierścionek, który wcześniej sama wybrałam w sklepie jubilerskim. Pierwszy cel osiągnięty, odhaczony na długiej liście zadań na najbliższy rok. Rozpoczyna się planowanie ślubu. Najpierw kościół i restauracja. Poszło sprawnie, wystarczyło kilka telefonów i odwiedziny księdza na plebanii.
Lista gości okazała się konfliktogenna. Jednak po długich negocjacjach i tę kwestię mamuśki załatwiły. Dalej tort, samochód i fotografie. Wszystko z najwyższej półki, by zadowolić i zachwycić zaproszonych gości. Nie odbyło się bez zapewnień – pieniądze nie grają roli.
Prawdziwe schody zaczęły się przy wyborze sukni ślubnej. W każdej szanowne panie znalazły coś nieodpowiedniego. Przymierzyłam ich chyba z czterdzieści. Aż w końcu zgodnie stwierdziły: – Tak, ta, wyglądasz w niej przepięknie. Fakt, była przepiękna. I może poczułabym się jak księżniczka, gdyby nie zmęczenie, jakie mnie dopadło. A to nie koniec jeszcze rękawiczki, buty, welon, diadem. Uff…
No i nastał ten wielki dzień. Wszystko piękne i kolorowe. Młodzi zachwycają widownię niczym małpki w cyrku. Coś tu jest jednak nie tak, bo gdzie moc sakramentalnego TAK?
Dodaj komentarz