Ziemia, woda, powietrze i ogień. Cztery żywioły. Czterej kardynałowie, którzy zostają porwani tuż przed konklawe. Powraca bractwo Iluminatów, które chce się zemścić. W powstrzymaniu zakonu i rozwiązaniu niezliczonych zagadek znów ma pomóc Robert Langdon – specjalista od symboliki, znany nam z Kodu Leonardo da Vinci.
Anioły i demony to kolejna kontrowersyjna powieść Dana Browna, która w tym roku doczekała się ekranizacji. Chociaż to za duże słowo. Bowiem film diametralnie odbiega od książki, ale nie o tym będę pisała.
Reżyserem, podobnie jak Kodu da Vinci, znów jest Ron Howard. Akcję rozpoczyna śmierć papieża, świat katolicki na chwilę traci głowę. Moment ten chce wykorzystać, powstałe z grobu, pradawne bractwo Iluminatów, pragnące zniszczyć Kościół w odwecie za działania, jakie ten poczynił w średniowieczu. Watykan ma zniknąć z powierzchni ziemi przy pomocy świeżo wyprodukowanej antymaterii, która zostaje wykradziona ze szwajcarskiego laboratorium CERN. Na pomoc zostaje wezwany Robert Langdon, słynny badacz symboli i tradycji. Do współpracy zostaje mu przydzielona (z laboratorium CERN) Vittoria Vetra. I chyba na tym poprzestanę, jeśli chodzi o fabułę.
Film zaskoczył mnie – w porównaniu z Kodem da Vinci – wartką akcją. Od samego początku trzyma w napięciu i mogę śmiało powiedzieć, że przez 140 minuy nie nudziłam się ani razu. Nie brakuje wątków humorystycznych, ani wspominania pewnych kwestii o Langdonie, jak np. scena, gdy kamera pokazuje zegarek z Myszką Miki (charakterystyczny dla bohatera). Pokłony składam także w stronę Salvatore Totino, który zajmował się zdjęciami. Prezentują kwintesencję Rzymu w całej jego okazałości, potędze i wielkości. Piękne ujęcia architektury, kościołów i rzeźb. Naprawdę jest na co popatrzeć. Z kolei rozczarowałam się muzyką, mimo iż uwielbiam Hansa Zimmera, tutaj nie popisał się kunsztem. Wręcz poszedł na łatwiznę, mocno wykorzystując i bazując na ścieżce dźwiękowej z Kodu da Vinci. Już przy scenie rozpoczynającej film usłyszałam takty znanego mi z końca poprzedniej produkcji „Chevaliers de Sangreal”.
A jak jest w sferze? aktorstwa. Tom Hanks znów świetnie imituje drewno. Nie wiem, co stało się z tym aktorem, ale z przerażeniem patrzę na jego kolejne kreacje. Cały czas mam w głowie jego znakomite role w „Forreście Gumpie” czy w „Cast Away – poza światem”, ale z każdym kolejnym filmem, patrzę jak on próchnieje, niczym stare drzewo. Z sentymentu do niego próbowałam znaleźć jakiś plus aktorskiej gry, niestety, na próżno. Zresztą wtóruje mu w tym Ayelet Zurer (gra Vittorię), która również jest bezbarwna. Nawet sam Ewan McGregor pod sutanną kamerlinga stracił swój aktorski blask i snuje się po komnatach.
Podsumowując, film polecam tym, którzy lubią tajemnice, wartką akcję i architekturę. Stanowczo odradzam tym, którzy nastawiają się na wierną ekranizację powieści Dana Browna. Jeśli pójdziecie do kina, zapomnijcie, że czytaliście książkę.
Dodaj komentarz