Takimi słowami reżyser Łukasz Barczyk określił Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jeszcze przed rozpoczęciem tegorocznej imprezy, grono osób zajmujących się filmem debatowało nad przyszłością konkursu oraz jego ewentualną reformą. Zdaje się, że nie wyciągnięto poważnych wniosków, bo to, co działo się podczas uroczystej gali oraz kilka dni po niej, sugeruje, aby słowa Barczyka potraktować jak najbardziej poważnie.
Festiwal w Gdyni jest jedną z najbardziej prestiżowych imprez w naszym kraju. Co roku do Trójmiasta zjeżdża się śmietanka polskiej kinematografii, po korytarzach krążą ironiczni krytycy, a pod kinami i teatrami można spotkać ciekawskich i żądnych autografów fanów polskich produkcji. Główna nagroda (Złote Lwy) to przepustka do wielkich pieniędzy i sukcesów. Od lat dostają ją najwybitniejsze filmy w Polsce. W tym roku cała ta konserwatywna otoczka festiwalu, gromadząca powody do glorii i chwały, poszanowania i podziwu, pęka, jak bańka mydlana. A wszystko to za sprawą organizatorów.
Ceremonię rozdania nagród poprowadzili sami aktorzy, a więc mistrzowie interpretacji, poruszania się na scenie, wirtuozi głosu i emocji. Powinni sobie zatem poradzić. No właśnie, powinni… Aktorzy to nie profesjonalni konferansjerzy, którzy zgrabnie prowadzą show, rzucają dowcipem i uśmiechają się 24 godziny na dobę. Jako widz, mam natomiast prawo wymagać od prowadzącego zawodowego realizowania scenariusza, w którym wszystkie miny i żarty są zaplanowane. Znika wówczas jeden problem – zażenowanie. W Gdyni Andrzej Grabowski siłował się z przyklejoną do tekturowej teczki kartką z werdyktem, a główny prowadzący Krzysztof Globisz z lekkim rumieńcem upominał jednego z nagrodzonych by nie rozgadywał się za bardzo, bo telewizja mu kazała. Nie myślałem, że to powiem, ale zabrakło mi banałów i schematów, Grażyny Torbickiej i Tomasza Kamela. Przeżyłbym nawet Krzysztofa Ibisza.
To jeszcze nic w stosunku do tego, czym poczęstowali nas członkowie jury oraz krytycy. Jeszcze w trakcie ceremonii znak świetnego przygotowania dali jurorzy przyznając dziwne nagrody (sic!). Wyróżnienie, a więc nagrodę pozaregulaminową otrzymał Jerzy Skolimowski, który ze sceny rzekł: „Widocznie mam w kinie polskim specjalny status (…)” Ponadto, nagrodą za debiut reżyserski uroczono Macieja Pieprzycę, który, zabierając głos, zaskoczył wszystkich mówiąc, że jest trochę zszokowany, bo już trzeci raz jest na festiwalu ze swoim trzecim filmem, ale pierwszy raz dostaje nagrodę za debiut. Publiczność zareagowała śmiechem.
W końcu minister kultury wręczył Złote Lwy Waldemarowi Krzystkowi za film „Mała Moskwa”. Nie można jednak przemilczeć faktu, że ta decyzja była znana już na dzień przed ogłoszeniem, co potwierdzał w jednym z dzienników znany krytyk Tadeusz Sobolewski.
To, co jednak wyniknęło po samym festiwalu przebija wszystko. Dwa dni po ceremonii wypowiedział się Sławomir Idziak (członek jury): „Mała Moskwa” nie jest filmem, który bym nagrodził Złotymi Lwami” Następnego dnia zgodził się z nim kolejny juror Janusz Anderman, który stwierdził, że niezwykle ubolewa nad faktem, iż główna nagroda przypadła komercyjnemu melodramatowi, ale niestety on sam dysponował tylko jednym głosem. Załagodzić spory oraz zapobiec dalszemu rozpętywaniu cyrkowej sytuacji starała się Agata Segda, która potępiła swoich poprzedników, że nie zgłosili votum separatum podczas obrad jury. Przypomniała im też, że sama narada objęta była klauzulą tajności. Nie można nie przyznać jej racji, bo jakże śmieszną dyskusją zdaje się być wypieranie się i zganianie na kolegę z podwórka obok.
Najbardziej krytyczna okazała się Agnieszka Holland, która mocno skrytykowała jury za sam werdykt oraz polską kinematografię, mając na myśli reżyserów, dystrybutorów, jurorów, producentów i krytyków. Według reżyserki, ci ludzie powinni czuć się odpowiedzialni za to, co dzieje się w światku filmowym, nie tylko jeśli chodzi o poziom merytoryczny, ale i o to, jaką funkcję ma spełniać taki festiwal wobec masowej publiczności.
Szkoda tylko, że ta dyskusja toczyła się gdzieś w tle, w cieniu, na marginesach, w przypisach i odnośnikach. Zza spadającej kotary polskiego filmu czaił się problem sensowności festiwalu, dylemat czy ma on hołdować starej dychotomii kina: ambitne-komercyjne, czy sugerować widzowi nowe trendy, tak by upowszechnić kino autorskie i zapoznać z masową widownią. Zarówno obrońcy zwycięzcy z Gdyni z Jackiem Rakowieckim (red. naczelny miesięcznika „Film”) na czele, jak i jego najzagorzalsi krytycy (Sobolewski i Holland) starali się podejmować ten temat, lecz tylko w jednym byli zgodni: w tym roku mieliśmy do czynienia z naprawdę dobrymi produkcjami.
Lepiej więc nie płakać w poduszkę tylko iść do kina i starać się, by słowa Barczyka o obciachu w Gdyni nigdy nie znalazły potwierdzenia. Bo to zależy także od nas – masowej widowni.
Dodaj komentarz