Najlepsze do opisania pewnych zjawisk, procesów społecznych są sytuacje z życia wzięte. Ostatnio poczułem, czym jest niesmak, gdy na Wydziale Matematyki i Informatyki UAM zauważyłem studenta z studenta z wizerunkiem Che Guevary na koszulce. Nie ukrywam, ta sytuacja trochę mnie zaskoczyła, ale też nie był to dla mnie szok, choć powinien być.
Od ponad 50 lat trwa globalny kult skrajnie lewicowego oprawcy. Che Guevara w epoce zimnej wojny był idolem rzeszy weteranów ruchu hippisowskiego czy paryskiej rewolty 68′. Jednak i dzisiaj nie brakuje ludzi, którzy składają mu hołd. Uchodzący w pewnych kręgach za niestrudzonego bojownika o wolność uciemiężonych mas ludowych i klasy robotniczej, rewolucjonista w rzeczywistości był bezwzględnym zwyrodnialcem, który w hawańskim więzieniu La Cabana osobiście torturował i eliminował domniemanych wrogów reżimów, których postrzegał jako wrogów ludu. Żądza ,,wyzwalania” całego świata zaprowadziła go do Afryki, gdzie z kałachem w ręku strzelał do kogo popadnie. Dzisiaj dużo mówi się o broni atomowej Kim Dzong Una, tymczasem wiele lat temu Che naciskał na Fidela Castro, by ten wystrzelił rakiety z głowicami jądrowymi w kierunku Stanów Zjednoczonych. Ta wielka nieodpowiedzialność Guevary mogła skończyć się klęską dla całej ludzkości.
Guevara w pewnym momencie wykreowany został na bohatera kultury masowej. Popkultura przyjęła go z otwartymi ramionami. Paradoksalnie, ten oszalały wróg kapitalizmu stał się produktem tego systemu ekonomicznego, bo sprytni ludzie zaczęli robić fortuny na jego wizerunku. Powstawały i nadal powstają T-shirty i inne gadżety. Doszło do tego, że Che został nazwany Elvisem Presleyem rewolucji.
W mediach wiele się mówi o zagrożeniu ze strony skrajnej prawicy. Owszem, nie można tego bagatelizować, ale dlaczego wielu ludzi zapomina o lewicowym ekstremizmie. Jest to problem relatywizmu, czyli przedstawiania ikon lewicy w sposób apologetyczny przy jednocześnie pryncypialnym piętnowaniu bohaterów prawicy.
Fot. Bartłomiej Najtkowski
Dodaj komentarz