Sobota nie wszystkim kojarzy się z dniem wolnym od codziennych obowiązków i spaniem do 10. O tej porze przychodzi do mnie pierwszy mały głód z żółtą, zdeformowaną głową i przykrótką koszulką. To wynik bardzo wczesnej pobudki, po której nie było już czasu na posiłek, a może nawet silniejszy był brak ochoty na to, by coś przekąsić.
Dumna z sukcesu, jakim jest utrzymanie się w pionowej pozycji na wykładzie, idę do bufetu, by uzupełnić poziom czekolady w organizmie. Z uśmiechem otwieram drzwi i robię zaledwie pół kroku. Dalej się nie mieszczę, nie z winy piątkowej paczki chipsów. Dla pewności sprawdzam datę. To nie 1983 rok. Nie tylko ja, okazuje się, nie miałam czasu zrobić sobie w domu kanapek.
Zniecierpliwiona wychodzę, by ostatnie chwile przerwy wykorzystać na asekuracyjną wizytę w toalecie. Tym razem wchodzę na trzy kroki. Odczuwam różnicę, ale, wiedząc ile czasu spędza kobieta w łazience, rezygnuję. Sprawdzam zegarek. Wskazuje nieuchronną bliskość zajęć, kieruję się do sali.
Kolejną przerwę spędzam przy automacie z batonikami, ignorując odwieczne słowa mamy, aby nie jeść słodyczy na pusty żołądek. Godzina 13.15. Zadowolona, że wykładowca zarządził wcześniej przerwę obiadową w obawie przed tłumami, idę do bufetu. Nie jest mi już tak do śmiechu, bo kolejka, którą widzę, przerodziła się w niezorganizowaną grupę żądającą jedzenia.
Pożegnałam się z ciepłym posiłkiem, znów odwiedziłam automat piętro wyżej, znów zapominając o przestrodze mamy. Zmarnowana idę około godziny 19 do szatni, by zabrać kurtkę. Tutaj chmara napierających na mnie szakali. Pędzę na tramwaj. Przede mną, studentką niestacjonarną, jeszcze niedziela…
Dodaj komentarz