Powiedzieć, że w tych sześciu odcinkach sporo się dzieje, to w sumie nic powiedzieć. Rozsiadając się na kanapie i logując do Netflixa, możecie się już nastawiać na nagłe, żywe reakcje, okrzyki: zaskoczenia, wzruszenia, irytacji, nawet na śmiech. Sezon drugi szwedzkiego hitu „Young Royals” ostro jedzie po emocjach.
Scenarzyści nie dają bohaterom – ani widzom – chwili wytchnienia, nawet wtedy, kiedy momentami stwarzają takie pozory. Ilość emocjonalnych „ciosów” rośnie tu z takim natężeniem, że po trzecim odcinku – w połowie sezonu – musiałem zrobić sobie przerwę, by ochłonąć i przetrawić to wszystko, co wydarzyło się na ekranie. Z kolejnymi minutami rósł mój podziw dla twórców, ponownie okazali się oni profesjonalistami w trzymaniu widza w niepewności i emocjonalnym angażowaniu go w losy bohaterów. Którzy, co szczególnie cenię, nie są czarno-biali, a mienią się w ludzkich odcieniach szarości.
Bo „Young Royals” to serial nie filmowy. To znaczy, że – przez większość czasu ekranowego – trzyma się dość daleko od sztucznych, do bólu przemaglowanych, schematów, które wciąż bez wahania są realizowane w wielu romansach kinowych. Dzięki temu szwedzka produkcja Netflixa nie jest tak przewidywalna i, mimo wszystko, jest o wiele bardziej życiowa.
Zazdrość, działania Simona mające na celu wzbudzić ją w Wilhelmie, niepewność, rozpacz, akceptacja, nadzieja, silny wpływ uczuć na podejmowane działania. To tylko namiastka. A do tego dochodzi – zgoda, już mniej z życia codziennego, ale jakże zajmująca – otoczka królewskiego dworu. Obdarte z mitu cudowności, krzywdzące, wielowiekowe „zasady”, przemówienia, wieczne plany A, B, protokoły ograniczające Wilhelma, ale i jego otoczenie. Próby buntu, walki z nimi… Jest dość różnorodnie. W pewnym momencie rozśmieszają peruki, a związana z nimi decyzja Felice budzi aprobatę, w innym – bardzo cieszą niebieskie zasłony… Pośród tych sześciu odcinków jest krótka scena, jedna z najbardziej rozczulających, jakie widziałem w życiu. UWAGA, rzucam podpowiedź: kanapka. Rzecz prosta, ale wyraża, cytując klasyka: „więcej niż tysiąc słów”.
Sezon drugi stoi na jeszcze wyższym poziomie od poprzednika, serial przeskoczył więc sam siebie, a to spore osiągnięcie. Podobają mi się praca kamery, muzyka. Ciekawym, dobrze zagospodarowanym, elementem fabuły są retrospekcje i sugestywne, przemyślane nawiązania do sezonu pierwszego. Wzbogacają akcję, ale, na całe szczęście, nie dominują jej. Kolejne piętra tej, dość misternej, konstrukcji zbudowane są tak, by jak najmocniej wzmocnić doznania widza. I robią to skutecznie, zwłaszcza, gdy ogląda się w towarzystwie. Jest w tym potencjał na niezapomniane przeżycie. Czyli sukces? Oj, niezaprzeczalnie, ale tak wysoki poziom nie byłby możliwy, gdyby nie ta obsada.
Nie umiem znaleźć tu kogoś, kto grałby źle. Niezmiennie najbardziej imponuje mi Edvin Ryding. W poruszający sposób oddaje uczucie, stan psychiczny, zmieniające się emocje Wilhelma, silnie oddziałując na widza. Że jest świetny, to mało powiedziane. Bardzo autentycznie wypadł Omar Rudberg (Simon) a jego głos zachwyca, dobrze zapamiętam też postać Felice (Nikita Uggla). Na uwagę zasługują kreacje Gårdingera i Wetterholma – August oraz Vincent. Wzbudzić u widza taką antypatię, niechęć do postaci, to talent. Silnych wrażeń dostarczy i Sara, odgrywana przez Fridę Argento. Odradzam tylko lektora. Nie oddaje on tego, co obsada zagrała głosem.
No i ten finał… Jak poprzedzające go odcinki, jest diabelsko rozpędzoną karuzelą emocji. Został skonstruowany w sposób, który sam zastosowałbym jako twórca, a który pozostawia widza z pragnieniem natychmiastowego poznania dalszych losów bohaterów. Cóż mogę rzec, jak najbardziej naturalną reakcją na pojawienie się napisów końcowych może być chociażby: „W takim momencie!? Tak się nie robi!” [przykład z życia wzięty]. Rewatch obu sezonów kusi niemiłosiernie. Słowem – kawał dobrej roboty.
Dodaj komentarz