Damien Chazelle w wieku 33 lat został najmłodszym laureatem Oscara. Jako twórca zaledwie dwóch pełnoprawnych filmów musiał stawić czoła presji, która spoczęła na jego barkach.
Wybór zekranizowania autobiografii Neila Armstronga może dziwić w kontekście poprzednich produkcji. Dotychczas Chazelle bazował na autorskich historiach. Po bliższym przyjrzeniu się, wspólny ich mianownik staje się oczywisty. Zarówno w “Whiplash”, “La La Land” jak i w “Pierwszym Człowieku” z 2018 roku na pierwszy plan wysuwa się ambicja jednostki do osiągnięcia własnych celów. Jednostki, która choć w najnowszej historii dorosła do rangi wybitnej, w rzeczywistości borykała się z problemami szarego człowieka. Chazelle nie gloryfikuje i nie stawia pomników. Skupia się na pokazaniu tej strony życia niezwykłego człowieka, o której nie usłyszymy w szkole i która nie widnieje na kartach podręczników. Robi to jednocześnie z taką brawurą i opanowaniem, jakiej nie powstydziłby się reżyser z wieloletnim doświadczeniem.
Hitchcock stwierdził kiedyś, że film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie powinno nieprzerwanie rosnąć. W “Pierwszym Człowieku” Chazelle kieruje się tą maksymą serwując widzowi już na początku mieszankę emocji. Moment wzbicia się na orbitę jest skrajnie stresujący i przepełniony napięciem. Tuż po nim dostajemy scenę dramatu rodzinnego. Śmierć córki, która jest wyciszeniem i zwróceniem uwagi na to z czym tak naprawdę będzie się borykał bohater przez cały film. Historia skupia się na fragmencie życia Armstronga. Akcja zaczyna się na początku lat 60. gdy kosmiczna rywalizacja między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim nasila się. Neil zostaje zwerbowany do NASA i od tego momentu będziemy świadkami drogi, jaką musi przejść.
Chazelle skupia się na postaci Armstronga. To głównie z jego perspektywy będziemy poznawać tę historię. Dlatego gdy Armstrong (grany przez Ryana Goslinga) płacze na przyjęciu po śmierci córki, jesteśmy z nim tylko my. Kamera na zbliżeniu ukazuje twarz, z której spływają łzy. Twarz, która przez cały film będzie stonowana. Jedynie w kilku sytuacjach Gosling wyrazi emocje w bardziej ekspresyjny sposób. Wszystko bazuje tu na niedopowiedzeniach, nie ma mowy o przeszarżowanej grze aktorskiej. Gosling w swojej kreacji stawia na drobne akcenty, takie jak gra oczami czy mowa ciała. Odtwarza prawdziwego Armstronga, który po stracie córki sprawiał wrażenie wiecznie nieobecnego.
Nie jest to osoba, o której wiemy dużo, jesteśmy świadkami zaledwie kilku wydarzeń z jego życia. Postać Neila mocno kontrastuje z jego żoną Janet (graną przez Claire Foy). To ona wydaje się tu momentami bardziej ludzka. Lepiej znosi śmierć dziecka, mimo że nie ma oparcia w mężu. Dramat rozgrywa się tu na dwóch płaszczyznach. Tej kosmicznej, która pochłania Neila, sprawia, że może na chwilę o wszystkim zapomnieć. Oraz na tej rodzinnej, bardziej stonowanej, chociaż wcale nie mniej ważnej. Widzowi przedstawia się te dwie perspektywy: ojca, który nie może poradzić sobie z tragedią i ucieka w pracę, oraz osamotnionej matki, która, choć jest silną kobietą, ma problemy z wychowaniem dwóch synów. Przez skromne zakreślenie relacji trudno poczuć chemię pomiędzy bardzo silnym duetem aktorskim. Ryan Gosling stawia na minimalizm, a Claire Foy często pod wpływem emocji wybucha na ekranie.
Chazelle zdecydowanie miał pomysł na to, jak ma się prezentować ten film od strony wizualnej. Styl kręcenia przypomina trochę dokumentalny. Kolory są wyblakłe, a ujęcia stylizowane na takie z lat 60. Nadaje to autentyczności obrazowi i tworzy złudzenie, że to, co widzimy na ekranie jest prawdziwym zapisem wideo z tamtych lat. Jednak, moim zdaniem, film zaczyna błyszczeć, gdy dochodzi do scen związanych z podbojem kosmosu. Młody reżyser postawił na realizm. Stawia widza w centrum wydarzeń, czyni z kamery jednego ze swoich pilotów i pieczołowicie stara się wzbudzić w nas emocje, jakie mogli poczuć astronauci. Ujęcia są klaustrofobiczne i absolutnie nie przypominają filmowego efekciarstwa z jakim mamy do czynienia w większości produkcji. Sposób prowadzenia kamery da nam doznanie wstrząsów z kokpitu, a gdy nasz bohater ujrzy Ziemię poczujemy ulgę przez wprowadzenie na ekran ciepłych kolorów.
Trzeba mieć ogromny warsztat reżyserski, by wzbudzić w widzu niepewność dotyczącą historii, której doskonale znamy zakończenie. W tej misji wszystko się uda, a i tak wstrzymujemy oddech, gdy każdy dźwięk statku brzmi jakby mógł być tym ostatnim. Dla Damiena Chazella muzyka jest na równi z kinematografią najważniejszą dziedziną w życiu. Dał już temu dowód w swoich poprzednich filmach, których fabuła bazowała na muzyce. Motywy muzyczne Justina Hurwitza mają w sobie coś magicznego. Przywołują na myśl klasyczną już ścieżkę dźwiękową z “2001: Odysei kosmicznej”. Muzyka wprowadza tutaj odpowiedni nastrój i pojawia się tylko wtedy, kiedy faktycznie ma coś wnieść w historię. Podkreśla to, co dzieje się na ekranie, lub absolutnie dominuje, jak w scenie lądowania na Księżycu, gdzie największe emocje są spowodowane muzyką. W odpowiednim momencie Hurwitz wprowadza hipnotyczny nastrój i faktycznie widz na powierzchni Księżyca czuje się jak na innej planecie.
Na Księżycu również po raz pierwszy odetchniemy z ulgą. Kamera wychodzi z ciasnego statku i staje na srebrnej kuli, która wydaje się być nieskończona. Kolory są jednostajne, kamera się nie trzęsie, a zaczyna powoli sunąć. Chazelle w tym momencie decyduje się na ciszę, która podkreśla wszystko w taki sposób, w jaki nie podkreśliłaby żadna ścieżka muzyczna. Ten zabieg przypomina kultowe wyciszenie w filmie Martina Scorsese pt. “Wściekły byk”. Ostateczny cios Jake’a La Motty oprawiony jest ciszą, dokładnie jak pierwszy krok Neila Armstronga na Księżycu.
Neil poleciał na Księżyc, by zostawić swoje demony. Wszystko przed czym uciekał na Ziemi, zaprowadziło go aż tam. Zostawił fragment siebie, który nie pozwalał mu normalnie funkcjonować. Jest to dosłownie przedstawione poprzez pozostawienie bransoletki córki. Wraz z jej upadkiem na dno krateru następuje w nim katharsis.
Chazelle obnaża przed nami tytułowego pierwszego człowieka jako świetnie przygotowanego do swojego fachu, jednak nie dającego sobie rady z codziennością. Umiejętnie zagrywa przez większość filmu minimalizmem, by pod koniec uderzyć widza dawką ogromnych emocji. Jest bardzo utalentowanym reżyserem. Poprzez różne, drobne elementy, tworzy świetny film. “Pierwszy Człowiek” nie jest laurką zrobioną na cześć wielkiego bohatera, a raczej kartką z pamiętnika osoby, która była z nim bardzo blisko. Osoby, która dostrzegała wszystkie jego wady.
“Pierwszy Człowiek” jest pierwszym człowiekiem na Księżycu, ale na pewno nie pierwszym człowiekiem, który stara się uciekać przed problemami. Niektórych problemy zaprowadzają na krawędź wysokiego budynku, innych pchają w kierunku butelki whisky. Neila Armstronga zaprowadziły na sam Księżyc.
Fot. www.imdb.com
Dodaj komentarz