Książe Półkrwi bez… Księcia Półkrwi

Burza hormonów. Miłosne perypetie. Efekciarstwo plus szczypta dobrego humoru. Wszystko przyprawione trochę nadwątlonymi magicznymi sztuczkami i małą dawką wspomnień o przeszłości Sami Wiecie Kogo. Według takiego przepisu David Yates stworzył przedostatnią opowieść o przygodach Harry’ego Pottera.

Harry Potter i Książe Półkrwi to szósta część cyklu o małym czarodzieju (chociaż już nie małym, bo 17-letnim). Tym razem Harry musi nie tylko (zresztą po raz kolejny) zmierzyć się z siłami zła, ale także poznać tożsamość tajemniczego Księcia Półkrwi oraz sekret potęgi Lorda Voldemorta. Uczniowie szkoły magii są już nastolatkami i przeżywają swoją pierwszą miłość (w przypadku głównego bohatera już nie pierwszą). I praktycznie na tym skupił się reżyser.

Wątki miłosne w tej części niemal mydlą widzowi oczy i skutecznie przyćmiewają pozostałe motywy. O walce z siłami zła praktycznie możemy zapomnieć, widzimy ją raptem w końcowych scenach, do tego na tyle krótko, że zastanawiamy się, co to było za pstryknięcie różdżką. Ktoś krzyknął, ktoś spadł, ktoś umarł i tyle. Tymczasem tytułowy Książe Półkrwi występuje zaledwie w kilku scenach i z biegiem czasu i tempa filmu po prostu o nim zapominamy…

Książkowy Harry Potter i Książę Półkrwi opowiadał o młodości Lorda Voldemorta, jego dzieciństwie, relacjach z ojcem, powodzie, dla którego zmienił nazwisko i stał się tym, kim się stał. Tymczasem na ekranie widzimy głównie relacje damsko-męskie i rozterki miłosne głównych bohaterów. Wiele scen z książki zostało pominiętych (łącznie z najważniejszą finałową walką w Hogwarcie i pogrzebem Albusa Dumbledore’a).

Tak naprawdę film ratuje dość duża dawka humoru, który śmieszy widza, i poziom aktorstwa. Niezastąpiony jest Alan Rickman w roli Severusa Snape’a, a także Helena Bonham Carter w roli złej do szpiku kości Bellatrix Lestrange. Co do trójki głównych bohaterów to ich możliwości aktorskie są różne. Daniel Radcliffe (jako Potter) sprawia wrażenie, jakby niczego się nie nauczył od pierwszych ekranizacji powieści – nadal momentami ma te same, sztuczne miny. Emma Watson, czyli Hermina, w przeciwieństwie do swojego kolegi radzi sobie bardzo dobrze z rolą uzdolnionej uczennicy. Jednak moim faworytem, i to już od pierwszej części, pozostaje Rupert Grint w kreacji Rona. W każdej kolejnej odsłonie zaskakuje mnie coraz bardziej swoimi możliwościami aktorskimi, czy to w poważnych scenach, czy nawet będąc pod wpływem eliksirów miłosnych.

Fot. www.stopklatka.pl

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*