Sherlock z mieczem i toporem

Wędrując po poznańskich antykwariatach, natknąłem się na karton książek po 5-8 złotych. Po przeszukaniu go wzdłuż i wszerz, wybrałem kilka tytułów. Były wśród nich dwa z serii Strażnicy Przystani. Tak, wiem. Pewnie większość z was nie ma zielonego pojęcia, co to za seria. Nie ma co ukrywać, na pierwszy rzut oka, mały format i okładki kojarzące się raczej z tanimi romansidłami nie wzbudzają pozytywnych skojarzeń, ale kiedy już się za nie zabierzemy… Strażnicy Przystani to trylogia. Hawk i Fisher, Zwycięzca bierze wszystko, oraz Bogobójca składają się na cykl książek opowiadających o przygodach tytułowych strażników, a dokładniej dowódców straży miejskiej, typowego miasta fantasy – Przystani.

Ten tekst będzie o pierwszym w kolejności tomie. Co w nim mamy na pierwszy rzut oka? Przystań, czyli zepsute do cna intrygami, pieniędzmi i interesami miasto. Wspomnianych już głównych bohaterów, którzy w dodatku są małżeństwem. I mamy wyjątkowo upalne lato. Akcja powieści zaczyna się od polowania na wampira, który zaszył się gdzieś w dzielnicy biedoty. Podczas tego wstępu możemy przyjrzeć się tytułowym bohaterom. Wiemy już czym się zajmują. A jacy są? Hawk – cyniczny, z lekka leniwy, świetnie władający toporem. No i jego żona Fisher – wybuchowa i do bólu bezpośrednia, dość wrażliwa na ludzką krzywdę, ale niepohamowana w zemście. Łączy ich uczciwość. I to takiego formatu, że w skorumpowanej Przystani są znani wszystkim. Za bezpardonowość, skuteczność oraz umiłowanie sprawiedliwości. Właśnie te cechy stają się powodem, dla którego zostają wynajęci jako osobista straż radnego Blackstone’a, jednego z nielicznych nie zepsutych do cna polityków.

Teraz zaczyna się główna oś fabuły. Na cześć wyżej wymienionego radnego, u szanowanego czarodzieja Gausa wydawany jest bankiet, na którym w roli osobistych ochroniarzy Blackstone’a pojawiają się nasi główni bohaterowie. Zapewnieni przez gospodarza o całkowitej ochronie całego domu nie spodziewają się, że nadciągająca noc spłynie krwią…

Najbardziej zaskakująca w powieści Simona Greena jest zabawa konwencją fantasy, która w pewnym momencie zamienia się w klasyczny kryminał przełomu XIX i XX wieku. Mamy zatem mordercę, ofiarę, kilka luźnych tropów i mnóstwo podejrzanych, z których każdy skrywa jakąś mroczna tajemnicę.
Odkrywanie zagadki jest prowadzone prawidłowo. Powoli pojawiają się nowe tropy, ale też nowe tajemnice do rozwiązania, przez co autor, prawie do samego końca, pozostawia część kart zakrytych. Nie jest to może poziom Sherlocka Holmesa, ale całość przemyślana naprawdę dobrze i książkę czyta się jednym tchem.

No właśnie. I tu jest problem, bo „jednym tchem” oznacza dwieście stron małego formatu, które naprawdę nie wystarczą na dłużej niż 3-4 godziny. Na szczęście, porządne zakończenie wynagradza nam tę krótką randkę z książką. Ale zawsze możemy sięgnąć po kolejne części przygód Hawka i Fisher, które czyta się równie przyjemnie jak pierwszą.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*