Daleko do atmosfery sagi

Seria kultowych filmów „Gwiezdne wojny” doczekała się kontynuacji – siódmej części zatytułowanej „ Przebudzenie mocy”. Magia niesamowitego klimatu opowieści o odległej galaktyce, gdzie toczy się walka dobra ze złem, miała powrócić w nowych przygodach. Zakurzona już trochę galaktyczna bajka miała znów odzyskać nadzwyczajny dar przyciągania widzów. Wytwórnia Walt Disney, reżyser Jeffrey Jacob Abrams i pomagający im twórca sagi George Lucas podwyższyli poprzeczkę oczekiwań. W gwiezdną historię wskoczyły nowe postacie. Rey (Daisy Ridley) utalentowana zbieraczka złomu o tajemniczej przeszłości i wojowniczym usposobieniu – bardzo ciekawa. Zapatrzony w nią były szturmowiec Finn (John Boyega), któremu daleko do herosów, a bliżej do ciepłych kluch. Strachliwy i trochę nudny, ale może ma jakieś przeznaczenie. Jest nowy kulisty droid BB-8, ale ze starym zadaniem – jak R2-D2, strzeże ważnej informacji. Pojawił się następca Lorda Vadera w czarnej masce Kylo Ren (Adam Driver), a właściwie jego karykatura. Sith, który sam sobie wydaje się nie wystarczająco mroczny.

Z nową ekipą spotykają się legendarni weterani poprzednich części: Han Solo (Harrison Ford), Księżniczka Leia (Carrie Fisher), Chewbacca (Peter Mayhew) i na moment w ostatniej minucie Luke Skywalker (Mark Hamill). Ich widok budzi nostalgię.
Akcja toczy się wartko, ale rzadko zaskakuje. Relacje panujące w galaktyce ( Nowy Porządek, Republika, Rebelianci) przedstawione dość mgliście. Fabuła „Przebudzenia” to stara „Nowa nadzieja” okraszona jedynie nowymi wątkami. Po seansie czułam wielki niedosyt. Przyjemne widowisko hollywoodzkiego warsztatu. Dobrze zrobione od strony technicznej, ale bez klimatu, dreszczyku emocji. Zobaczyłam jarmarczny targ, gdzie najlepszy interes robi się na sentymencie klienta i przy okazji wciska mu się dodatkowy towar promocyjny – nowych bohaterów. Miałam wrażenie, że oglądam „dłuuugą” reklamę następnych części opartą na znanym schemacie. Wiele wątków zapoczątkowanych i niedokończonych, tylko po to, aby producent miał pewność, że obejrzymy kolejne części nowej trylogii.

To emocje, jakie odczuwałam na seansie filmowym, Mocy nie poczułam. Gdzież się podziała tajemnicza Moc okiełznana siłą umysłu i ciężką pracą dająca niemierzalną potęgę bohaterom, którzy wcześniej byli tylko przeciętnymi istotami? Niby wymyślona, a jednak niosąca ze sobą przekaz, że mamy w sobie coś, co pozwala nam osiągnąć więcej, niż się nam wydaje realne.

„Przebudzeniu Mocy” bardzo daleko do atmosfery sagi. Postawiono na lekką zabawę i humor, które na mnie nie zadziałały. Film spotkał się z uznaniem i dostał pięć nominacji do Oscara. Moja skromna, szczera opinia z pewnością mu nie zaszkodzi. Jak mawiała Marilyn Monroe: „Nieważne. jak o tobie mówią, ważne by mówili”. Czy warto iść do kina na ten film ? Cóż, z pewnością zawsze warto, żeby wyrobić sobie własne zdanie.

Fot. Sic!

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*