Warto dostrzec twórczy grymas

Maciej Maleńczuk i jego nowa formacja „Jazz for Idiots” zagra 5 lutego w Centrum Kultury Przeźmierowo. Po rozwiązaniu zespołu „Psychodancing” oraz oświadczeniu, iż „Dość durnych piosneczek o dupie Maryni…”, muzyk zajął się swoim ukochanym gatunkiem muzycznym – jazzem. „Jazz zabrnął w ślepą uliczkę intelektualizmu i utracił przez to swą pierwotną funkcjonalność” – twierdzi Maleńczuk. Stąd pomysł na prowokującą (co nie dziwi u tego artysty) nazwę formacji – „Jazz for Idiots” i muzykę – trochę brudną, zgrzytliwą, ale jednocześnie rytmiczną, wpadającą w ucho. Jazz dla mas, idący pod strzechy, przy którym „nie trzeba być koneserem”. Muzyk zamierza przywrócić jazzowi jego pierwotny, rozrywkowy charakter. Paweł Gzyl w swojej recenzji nazywa to „tanecznym jazzem”, co budzi skojarzenia z Rammsteinem i słynnym „tanz-metal”, a komentujący i śpiewający jak gdyby z boku, dopowiadając w przerwach saksofonowych solówek Maleńczuk przypomina poetę Marcina Świetlickiego i jego zespół „Świetliki”. To dość niecodzienna, jak na ten gatunek muzyczny, mieszanka, która może okazać się wybuchowa. I oby tak się stało.

Maleńczuk granie jazzu zapowiadał od lat. Przymiarki do czterech posiadanych przez siebie saksofonów (od sopranowego do barytonowego) nie były gołosłowne. Także powątpiewania o których wspominał Artur Rawicz, iż „nikt saksofonów Maleńczuka nie wiedział na oczy” okazały się płonne. Dodatkowo dochód z niedawno wydanej książki artysty „Chlałem, ćpałem i przetrwałem” pozwolił oderwać się od tras koncertowych z „szansonowym” repertuarem, by na serio zająć się jazzem. Bo, jak mówi sam muzyk, „śpiewanie Tango Libido w wieku ponad 60 lat może nie być już wiarygodne”

Czy Maleńczuk, jak zwykle, bawi się kolejnym ze swoich wcieleń? Jednym z jego ulubionych słów jest serbskie „pozorište”, czyli teatr, wcielanie w kolejne role. Czy jako jazzman pokaże publiczności prawdziwą twarz, nie skrytą pod koniecznym „półpancerzem”, o którym wspomina w odniesieniu do rynku muzycznego? Jazz jest bowiem muzyką, w której trudno mówić półprawdy. Czy faktycznie postanowił zamienić nonszalancko rozchełstanego twardziela w czerpiącego u korzeni gatunku jazzmana? Czy gonienie „jazzowego króliczka” to tylko nowe, nakręcające wyzwanie? Czy da się wyżyć grając tylko jazz i nie powracać do utartych, sprawdzonych wcieleń?

Maciej Maleńczuk przez siedem lat zarabiał grając na ulicy. Tak zaczynał, tuż po wyjściu z więzienia, dokąd trafiali w PRL zatwardziali przeciwnicy służby wojskowej. Jak wspomina, „śpiewał bardzo głośno, instrumenty podkręcał tak, aby być słyszanym”. I usłyszano go. Po dołączeniu do formacji „Pudelsi” i słynnym po festiwalu jarocińskim utworze „Rege kocia muzyka” zaczyna swoją muzyczną karierę. Zakłada formację „Homo Twist”, działa równolegle w obu zespołach. Kolejne wydane płyty ugruntowują jego osobną, coraz bardziej rozpoznawalną obecność na rynku muzycznym. Pojawia się „Pan Maleńczuk” i płyta „Psychopop”. Muzyk poszukuje coraz to nowych granic, po to tylko, by je przekraczać, występuje w serialu telewizyjnym, żongluje kolejnymi artystycznymi wcieleniami. Zaczyna swoją przygodę z country, w dużej mierze za sprawą Johnny’ego Casha.

Należy oczekiwać, iż analogicznie, jak to było w przypadku formacji „Psychocountry”, Maleńczuk będzie chciał odnaleźć w jazzie proste interpretacje „bez zawijasów i ozdobników”. Przygoda ta nie była bowiem na jego artystycznej drodze jedynie przelotnym flirtem, raczej poważniejszym związkiem. Kilka następnych projektów, choćby wspólna płyta z Waglewskim, bardzo dobra, choć stonowana, gdyż – jak twierdzi Grzegorz Bryk – „Maleńczuk poważny jest tylko z innymi artystami, na własnym poletku woli robić za klauna-wodzireja”, „Wysocki Maleńczuka” czy polityczne zaangażowanie projektów „Yugopolis” oraz „Tęczowa swasta”, płyta na której ostrzyło sobie zęby wielu krytyków, zarzucając jej powtarzalność i zły gust. Nad wszystkimi tymi projektami unosi się jednak „Psychodancing”, dzięki któremu Maleńczuk faktycznie „trafił pod strzechy”, niedługo po premierze osiągając status „Platynowej płyty”. Zauroczenie aranżacjami dancingowymi, balansowanie na granicy popu i uświęconej klasyki, chęć objęcia „rządu dusz” odbiorców nawet ze strefy disco-polo, odcisnęły piętno na artyście, który – nie mając już ochoty „zarzynać” w kółko tych samych kawałków – udał się do krain zgoła odmiennych.

W nowej formacji pojawiają się znani muzycy – Przemek Sokół (trąbka), Andrzej Laskowski (bas), Darek Tarczewski (pianino), Karol Ludew (perkusja). No i, oczywiście, saksofon Maleńczuka, który zabrzmi na pewno inaczej, niż ten z koncertu „Ptaszyna” Wróblewskiego, goszczącego jakiś czas temu na „Jazzowej Scenie Sezamu”. Będzie raczej „przyjściem barbarzyńców”, nawiązując do legendarnej formacji poetów krakowskiego „Brulionu”, którzy tak jak Maleńczuk, w końcówce lat 80-tych rozpoczynali swoją artystyczną drogę. „A jak się komuś coś nie podoba, niech wypierdala z sali”. Bo rzecz się dzieje na poważnie – „Postanowiłem zestarzeć się jako saksofonista”.

Jeśli o mnie chodzi, to – podobnie jak wojak Szwejk – zawsze dostrzegałem u siebie niezmierzone pokłady idiotyzmu, więc chętnie przypatrzę się i posłucham. Bowiem warto, choćby pod setną maską, dostrzec wrodzony, twórczy grymas Pana Maleńczuka. (Za „TarNową Kulturą”)

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*