Wszystko, co kocham w kinie…

Jesteśmy społeczeństwem, które słodko zniewolił kapitalizm i które zdążyło już nieco oswoić demokrację. Historia o jedynej słusznej koncepcji państwa i narodu, jaką był socjalizm, pokryła się grubą warstwą kurzu, a stan wojenny stał się dla wielu przepychanką polityczną z Wojciechem Jaruzelskim w roli głównej.

Nie pamiętamy lub nie chcemy pamiętać tamtych czasów, jest jednak ktoś, kto nieco zuchwale odważył się odkurzyć historię ówczesnego systemu. Tym kimś jest utalentowany reżyser i scenarzysta Jacek Borcuch, a za miotełkę do kurzu służy mu jego autorski film „Wszystko, co kocham”.

Polska sytuacja polityczna początku lat osiemdziesiątych jest jednak tylko tłem, na którym, jak sprawny malarz, Borcuch prezentuje losy swoich bohaterów. Są nimi młodzi ludzie, którzy poza tym, że przyszło im żyć w czasach socjalizmu łamiącego się pod naporem „Solidarności”, mają swoje problemy. Janek, w którego rolę wciela się energetyczny Mateusz Kościukiewicz, wraz z kolegami tworzy zespół Wszystko Co Kocham i zgłasza go do na festiwal w Koszalinie. Zakochuje się w Baśce (Olga Frycz), koleżance z liceum. Chłopak gra w zespole, chodzi do szkoły, prowadzi zwykłe życie. Niestety, komplikuje się ono, gdy wprowadzony zostaje stan wojenny, a jego ojciec (Andrzej Chyra), oficer marynarki wojennej, bierze udział w aresztowaniu ojca Baśki, działacza „Solidarności”. Poza tym wraz z chłopakami z zespołu, mimo zakazu władz, występuje na balu maturalnym, stając się nieco nieświadomie częścią buntu przeciwko panującemu reżimowi. Przysparza tym i sobie i ojcu problemów, ale także popularności w pewnych kręgach.

Na popularności, dzięki swojemu filmowi, zyskał też Jacek Borcuch. Za wymieszanie w nim składników w odpowiednich proporcjach należą się mu duże brawa. Dlaczego? Ponieważ „Wszystko, co kocham” nie jest płaską historyjką o dorastaniu, ani martyrologiczną opowiastką umoralniającą o stanie wojennym i „Solidarności”. W tym filmie są piękne zdjęcia, dobra muzyka, świetne dialogi, naturalność, przede wszystkim zaś energia i młodość. Choć film uderza w poważne tony, nie sposób nie wyjść z kina podekscytowanym i uśmiechniętym. To zapewne dlatego, że ten obraz przypomina dorosłemu widzowi, jak smakują: pierwszy papieros, wino z kumplami i pierwszy seks. Przypomina, że będąc nastolatkiem każdy sukces smakował w dwójnasób, a złamane serce wydawało się być już nie do sklejenia. Przypomina nam o ideałach i marzeniach, które kiedyś mieliśmy i o tym, że warto żyć w zgodzie z samym sobą. Wreszcie o tym, że wolność to coś, na co trzeba było sobie zapracować własną postawą, wytrwałością i walką.

Film ten został nie tylko doceniony w Polsce na festiwalu w Gdyni, ale i zauważony na światowej sławy festiwalu w Sundance. Mnie dał wszystko, co kocham w kinie: niebanalnie przedstawioną historię, prawdę i wiele emocji. Polecam.

Fot. www.students.pl

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*