Po wciśnięciu play, zaczęła się jazda!

Nadszedł On! Długo wyczekiwany posłaniec zła. Podczas swej drogi zasiał w sercach swych wiernych fanów niepewność. Omen. Tak go nazywają.

Najnowszy, siódmy już, album legendarnej grupy Soulfly, której na czele stoi nieśmiertelny Max Cavalera, trafił na półki sklepowe. Fani formacji czekali na nowy materiał
z niecierpliwością, ale też i z obawami, które pojawiły się wraz z ukazaniem się singla Rise of The Fallen, promującego płytę. Kawałek miał kopa, był utrzymany
w stylu, jaki muzycy rozwinęli wraz z genialną płytą Dark Ages, jednak brzmiał inaczej. Był surowy, obdarty z nowoczesnego brzmienia. Wielu to zmartwiło, lecz dla mnie singiel ten prezentował się wyjątkowo smakowicie. Zacierając ręce z radości i szczerząc diabolicznie kły sięgnąłem po cały krążek.

Po wciśnięciu play, zaczęła się jazda! Całkowita zagłada nadeszła wraz z pierwszą sekundą,
w której to z głośników dobiegł typowy Cavalerowy wrzask, prezentujący kolejną apokaliptyczną wizję świata. Hardcorowy rytm i rytmiczny riff gitary dodatkowo podgrzały atmosferę powodując mimowolne bujanie głowy. Uderzenie na samo dzień dobry to genialny i prosty zabieg.

Drugi kawałek to znany już Rise of The Fallen, w którym Maxowi pomaga wokalista z grupy Dillinger Escape Plan, tworząc odjechane diabelskie brzmienie. Siła
i prędkość krążka nie maleją ani przez chwilę, a każdy kolejny utwór pokazuje, że pomimo podeszłego już wieku panowie z Soulfy doskonale wiedzą, jak wydobyć ze swoich instrumentów potężne brzmienia tworząc mieszankę wybuchową. Łącząc rytmikę i prostotę riffów z thrashowymi wstawkami, dają słuchaczom ogromną dawkę energii. Znów mamy okazję wpaść po uszy w apokaliptyczną i pełną przepowiedni wizję świata. Poznajemy chaos i zło ludzkiego umysłu. Na uwagę zasługuje w tym przypadku utwór Jeffrey Dahmer, opowiadający o seryjnym mordercy Dahmerze, w którym Max Cavalera posunął się daleko
w budowaniu ciężkiego nastroju. Nie przypominam sobie aż tak ostrych zagrywek
w poprzednich utworach grupy.

Płytę wieńczy przepiękna i melodyjna kompozycja tradycyjnie zatytułowana Soulfly, tym razem już z numerem VII. Kawałki tego typu pojawiają się na każdym albumie formacji i są smaczkiem, który na długie godziny może oderwać od reszty utworów. Nie zabrakło tego i tym razem.

Czas na pochwały dobiegł końca. Teraz czas na krytykę. To, co najbardziej rozczarowało mnie na tym krążku, to rezygnacja z klimatu, który tak doskonale zasysał słuchacza na Dark Ages i Conquer. Na tamtych albumach stanowił on integralną część całości tworząc, między nawałnicami dźwięku, niepowtarzalny wręcz nastrój. Wstawki grane na etnicznych instrumentach tworzyły filmowy wręcz obraz ziemi zniszczonej zarówno przez złego człowieka, jak i siły wybudzone ze snu przez przepowiednie zagłady. Na Omenie tego zabrakło. Nie ma chwil spokoju, momentu na rozkoszowanie się w nastrojem. Jedni powiedzą, że to oczywiste w metalu i będą mieli racje, z jednym tylko wyjątkiem – nie
w przypadku metalu, do jakiego przyzwyczaił już nas Soulfly.

Drugą sprawą jest brzmienie, inne, niż zapowiadał singiel, surowe i mniej nowocześne. Nie znaczy to, że album z tego powodu nie może się podobać. Gorąco mogę go polecić każdemu miłośnikowi ostrego grania.

Fot.www.myspace.com/soulfly

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*