Zapamiętam go jako wchodzący w głowy, umysły. Zarówno bohaterów, w tym głównie Alice (Florence Pugh), jak i widzów. Thriller „Don’t Worry Darling” to jedna z tych produkcji, gdy w trakcie seansu trudno powstrzymać się od komentowania „na gorąco”. Bo, na dobrą sprawę, przez pierwszą połowę filmu człowiek zastanawia się o co tu tak naprawdę chodzi. I to go wciąga.
Pobudzić mózgi, żeby patrzyły i słuchały uważniej, szukały głębi, próbując łączyć wszystko, co zarejestrowały w jakąś całość, to nie lada osiągnięcie i sytuacja piękna do obserwowania. Zwłaszcza, gdy ten efekt nie kończy się po jednej scenie. Twórcy wiedzieli, co robią. W sali kinowej kilkukrotnie słyszałem, jak inni widzowie przetwarzali to, co się na ekranie zdarzyło i próbowali przewidzieć co, z jakich przyczyn, wydarzy się wkrótce. Ja też próbowałem, niemal cały czas. Wbrew możliwym pozorom, nie było to proste, a finalne poznanie odpowiedzi miało dostateczną moc, by wywołać wytrzeszcz oczu i szerokie rozdziawienie ust.
Pomruki uznania pojawiły się jednak już wcześniej, gdy sprytnie pobudzony umysł analizował kreację przedstawionego świata. Akcja rozgrywa się w Victorii – ładnym, sielskim, schludnym miasteczku, w którym aż chciałoby się trochę pomieszkać. Wystarczy jednak popatrzeć trochę dłużej, by ujrzeć w nim drugie dno. Pierwsze co rzuca się w oczy, to miejsce i rola kobiety w tym systemie. Ale spokojnie, to nie takie oczywiste. I to nie koniec. Kiedy myślę o Victorii, do głowy przychodzą mi dwa słowa: utopia totalitarna. Bo chwilę zdaje się być niemal rajsko, ale po drugiej stronie medalu są służalcze postawy i wieczne przytakiwanie Frankowi – twórcy miasta. Roztacza się atmosferę jego kultu, ludzie tańczą do jego gry – nie tylko w przenośni. Słowem, panuje powszechny, niewypowiedziany strach, by nie złamać jego schematów, norm, zasad, upodobań. By nie podpaść. Jest i codzienna propaganda, o konstrukcji mocno zaczerpniętej z historii, z życia. Film, w dający do myślenia sposób, pokazuje mechanizmy działania takiego systemu. Cenię to w nim.
Napięcie skacze, ale w ogólnym rozrachunku widać, że było dawkowane stopniowo, konsekwentnie budowane do momentu kulminacyjnego. Każdą dawkę dodatkowo podsyca muzyka, czasem ocierając się o przesadę. Przez co, zamiast dodatkowo przejąć się akcją, zdarzyło mi się uśmiechnąć i zaśmiać półgębkiem. Nie zmienia to jednak faktu, że ścieżka dźwiękowa nadaje całości klimatu. Bardzo dobrze ją dobrano.
Tak też spisała się obsada. Wyzwaniu odegrania Alice (filar tej historii) z klasą podołała Florence Pugh. To rola, z której będzie się ją pamiętać. Nie zawiódł i Harry Styles, filmowy Jack. Można mu zarzucić słabszą scenę lub dwie, ale z nawiązką nadrabia to w paru innych. Jest dobry, autentyczny. Również Chris Pine w roli Franka wypadł przekonująco. Ta trójka jest tu najbardziej wyrazista.
Misterność konstrukcji „Don’t Worry Darling” Olivii Wilde największe wrażenie zrobi za pierwszym razem. Przy kolejnych seansach produkcja nie będzie już w stanie do tego stopnia szokować i angażować do poszukiwania jej sedna. Pod tym względem ustępuje chociażby „Wyspie tajemnic”, thrillerowi w reżyserii Martina Scorsese’a. Niemniej to bardzo dobry film, zdecydowanie wart obejrzenia.
Dodaj komentarz