Od nas zależy, ile z niej wyniesiemy

„Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata”. Zaczynając czytać, płynąłem, porwany sporych rozmiarów falą zachwytu, towarzyszącą temu tytułowi. Po pewnym czasie straciła ona nieco na sile, potykając się o swoisty falochron – nie tyle rozczarowania, co zdziwienia.

Bo po tej książce spodziewałem się czegoś zgoła innego… Choć to, po chwili namysłu, może równocześnie być jedną z jej zalet. Benjamin Alive Sáenz zaskoczył mnie tym, czym skupił całą moją uwagę. Ari i Dante odkrywali sekrety wszechświata, a ja wciąż starałem się odkryć tę książkę. No i polubiłem te poszukiwania, bo można w nich znaleźć swoistą układankę.

Recenzenci, czytelnicy, czytelniczki, opis z tyłu okładki – wszyscy oni mówią, że to historia miłosna. Nie będę się z tym kłócić – mają rację. Ale dodam, że to coś więcej. Bo bohaterów poznajemy w punkcie, w którym oni sami się jeszcze nie znają. Widzimy, jak na siebie wpadają i jak zawiązuje się ich relacja. Najpierw koleżeńska, przyjacielska. Jasne, można powiedzieć, że to od początku było zauroczenie, ale przecież Ari i Dante nie wiedzą tego od razu. Szukają, a ich ciekawa relacja ewoluuje stopniowo, kształtowana wachlarzem doświadczeń.

Mama Ariego używa wobec niego interesującego sformułowania. Mówi, że ten jest w ekotonie – terenie, na którym spotykają się dwa ekosystemy, a krajobraz łączy ich elementy. To strefa przejściowa, w tym przypadku, między dzieciństwem/nastoletniością a dorosłością. Bo też o tym jest ta historia; o dojrzewaniu, dorastaniu, o odkrywaniu i poszukiwaniu. Siebie, to przede wszystkim, ale też innych – bliskich, rodziny, przyjaciół.  Całość widzimy oczami Ariego, przy czym, siłą rzeczy, to jego poszukiwania są bardziej złożone i rozwinięte. To nad nim, jego psychiką i rodziną, Sáenz pochyla się bardziej.

To mógłby być zarzut, gdyby autor zupełnie zapomniał w tej kwestii o Dantem. Na szczęście, tego nie zrobił. W opisanych, na 377 stronach wydarzeniach, zwrócił też uwagę na rzeczy bolesne. Niestety, wciąż prawdziwe, jak: brak tolerancji, agresja, homofobia. Są i traumy – wojenne oraz życiowe. Sáenz nie koloryzuje w świecie przedstawionym, ale jego książka nie przytłacza. Dialogi między bohaterami momentami mogą budzić sprzeczne opinie, jednak dla mnie jest w nich coś specjalnego. Oddają charaktery postaci i specyfikę relacji między nimi.

Po kartach powieści sunąłem gładko. Bez większych przeszkód i z całkiem sporą prędkością – całość przerobiłem w 2 noce, choć i skończenie lektury w jedną było w zasięgu ręki. Z tego rytmu momentami wytrącała mnie długość, wróć – krótkość, rozdziałów. Najkrótsze nie miały nawet strony! Formą przypominały wówczas nieco szczątkowe, szybkie zapiski w dzienniku, na wzór wprowadzonych do fabuły fragmentów z dziennika Ariego. Tak jakby cała książka była takim swoistym pamiętnikiem bohatera. To nawet ciekawa stylizacja, ale trzeba się do niej przyzwyczaić.

Mając z tyłu głowy zasłyszane, bądź przeczytane, opinie innych pisarzy, recenzentów i czytelników, cały czas czekałem na coś więcej. Na coś, co z zachwytu rzuciło tych ludzi na kolana. No i mnie nie rzuciło, ale nie mogę też powiedzieć, że się rozczarowałem. To bardzo dobra książka. Nie jest wybitna, ale trzyma poziom i można w nią uwierzyć. Świetnie sprawdzi się na rozruch po lekkim zastoju czytelniczym, jako szybka lektura na jeden, do trzech dni. Jest też wartościowa, ale to od nas, naszego zaangażowania, zależy, ile w niej znajdziemy i ile z niej wyniesiemy.  

Finał tomu spokojnie mógłby być zwieńczeniem tej historii, ale – co jest teraz dość powszechne – został sformułowany w taki sposób, że nie trudno dopisać do niego kontynuację. A to, jak może wiecie, autor już zrobił. Nie mogę powiedzieć, że choć trochę się z tego powodu nie cieszę. Ciekaw jestem, co znajdę w sequelu.

Fot. Marcin Klonowski

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*