Pięć lat i zrozumiesz odcinek Kojaka

Na temat amerykańskiego szkolnictwa krąży wiele mitów. Zresztą cała Ameryka jest mocno zmitologizowana i przeciętna wiedza na temat USA kogoś w Europie czy Azji, często niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Wiedza pochodzi zazwyczaj z filmów i z Internetu, albo z książek, jest mało aktualna i mało rzetelna.

Najgorsza jest wiedza pochodząca z 40 odcinka Rambo albo z filmu o nauczycielach, którzy okazują się sadystycznymi robotami znęcającymi się nad biedną szkolną dziatwą. Nie, mylę się, naprawdę najgorsza jest wiedza pochodząca od Paris Hilton i z MTV. I z reportaży o bajecznie bogatych rapperach.

Żyję w USA 30 lat. Przejechałem ten kraj wzdłuż i wszerz wielokrotnie, poznałem Północ i rozumiem o co chodzi tym z Południa, gdy ujawniają swoją niechęć do Yankees i do Washingtonu. Nie oglądamy przeważnie głupich filmów z Hollywood, powstają tam też zresztą wartościowe produkcje, które da się obejrzeć. Kiedy pokazują nam dzieci rzucające w nauczycieli czym popadnie, to po prostu uśmiechamy się, bo wszyscy wiedzą, że to bzdura, filmowe fantazje. Najlepiej przełączyć kanał i posłuchać news. Przecież wszyscy wiemy, że amerykańska szkoła – od pierwszej klasy, a właściwie od kindergarten – to najpierw dyscyplina, a potem solidna nauka.

Zostawmy jednak na razie dyscyplinę w amerykańskiej szkole, wrócimy do tego kiedy indziej, bo właśnie pojawia się drugi z mitów, jeszcze ważniejszy: że amerykańskie szkolnictwo ma niski poziom. Edukacja, cały system i jego zasada działania, są wciąż poddawane jakimś eksperymentom. A kiedy zaczyna być naprawdę źle, jedyną receptą jest więcej pieniędzy. Dlatego szkoły dzielą się na złe i na dobre. Złe są prawie wszystkie publiczne, bez względu na to ile pochłaniają pieniędzy podatnika. Niektóre są tak złe, że można nimi straszyć dzieci: „jak będziesz niegrzeczna, poślę cię do szkoły publicznej”. Ale i to nie jest do końca prawda, bo istnieją w szkolnictwie publicznym wybrane szkoły w systemie Magnet, albo Academies, do których dostają się szczególnie uzdolnione dzieci, a barierą dla analfabetów z innych szkół jest naprawdę trudny egzamin wstępny.

Statystyczny uczeń amerykańskiej szkoły podstawowej, w systemie zarządzanym przez państwo, kosztuje 14.000 dolarów rocznie. Można za to skończyć dobre studia na renomowanej uczelni. Na wielu uczelniach, w szkołach średnich, są całe studia o jakichś plemionach, które podobno stworzyły niezwykłe cywilizacje i imperia, ale w muzeach są po nich do dziś jedynie kości z nosa. Promuje się jakieś nowoczesne poetki i sztukę Pigmejów, a pewna bardzo zacietrzewiona postępowa naprawiaczka amerykańskiej edukacji postuluje nawet, że jak się uczy Shakespeare’a, to trzeba też uczyć o Mary Angelou. Wprowadza się więc jakieś inne systemy ocen dla mniejszości, podobnie jak w polskiej komunie za pochodzenie robotniczo-chłopskie, i zabrania się nazywać matoła matołem, bo to mu psuje samopoczucie i może przeszkodzić w osiągnięciu sukcesu. W telewizji pokazano niedawno cały słownik wyrazów, które są zabronione w szkolnych książkach. Nie wolno na przykład użyć wyrazu mankind (ludzkość) bo to wygląda jakby ludzkość składała się wyłącznie z mężczyzn. Nie wolno dawać zdjęć przedstawiających kobietę serwującą obiad albo stojącą przy piecu, bo to pogłębia stereotypy.

Szkoły kończą ludzie inteligentni i zdolni, ale także półgłówki, którym pomagają postępowe ustawy. Jedni są w stanie skorzystać i stają się lekarzami, adwokatami i sędziami, a inni, pomimo całego tego popychania, z dyplomem w garści przewracają tylko papiery w jakiejś organizacji społecznej, bo do niczego innego się nie nadają.

Mimo wszystko, Ameryka jest chyba ostatnim krajem, w ktorym ludzie mają jeszcze coś do powiedzenia, który stwarza szanse. Daje możliwości, z których jedni korzystają, a inni nie. Daje wybór. Szkoła publiczna albo prywatna (albo nawet home schooling dla tych, którzy szkół nienawidzą z zasady), community college, gdzie uczą nieudacznicy, których nikt nie chce, albo poważny uniwersytet. Nauczyciel z kolczykiem, albo prawdziwy profesor.

Amerykańska szkoła, college czy uniwersytet jest prawie zawsze doskonale wyposażona, ma biblioteki, sale komputerowe i całe tłumy fachowców naprawdę wielkiego kalibru. Nauczycieli z prawdziwego zdarzenia. To czy ktoś uzyska prawdziwe wykształcenie, a nie tylko dyplom, zależy wyłącznie od chęci. Można skończyć college na wydziale wyplatania koszyków za taplanie się w błocie na meczach footballowych i być całe życie półanalfabetą, albo można zostać wybitnym chirurgiem lub fizykiem molekularnym. To kim jakiś młody człowiek będzie, zależy prawie wyłącznie od niego samego. I na tym, w mojej opinii, polega główny powab Ameryki, i jej systemu edukacyjnego.

Rozpoczynamy publikację serii artykułów na tematy amerykańskie. Zapraszamy do ich lektury, mamy nadzieję na waszą współpracę w ich tworzeniu. Prosimy o uwagi, listy i pytania, będziemy się starać odpowiadać na nie na łamach e-gazety Sic!. Muszę jednak zastrzec w tym miejscu, że nie będziemy polemizować z obiegowymi opiniami. Pewien mój mądry kolega, jak już pożył w Ameryce 20 lat, powiedział mi: „właściwie, żeby zrozumieć jeden odcinek Kojaka, trzeba tu żyć minimum pięć lat”. Jeżeli wiesz coś o tym kraju z korespondencji w telewizji, albo często chodzisz do kina i to ci daje wszystkie informacje o Ameryce (albo czytasz blogi na necie), to nie pisz opinii, tylko zadaj pytanie.

Zapraszamy też do odwiedzania naszej strony www.prostudy.pl, gdzie znajdziecie wiele przydatnych informacji. ProStudy jest jedyną firmą w Polsce pomagającą polskim (i nie tylko) studentom dostać się na amerykańskie uczelnie.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*