33 sceny z życia i śmierci

Krytyka, z jaką spotkał się film Małgorzaty Szumowskiej przyprawić może o zawrót głowy. W 1948 roku Tadeusz Borowski wydał swoje „Pożegnanie z Marią”, czym zbulwersował wiele osób, dla których przeżycie obozu stanowiło coś nienaruszalnego.

Mówiło się, że Borowski pisał o samym sobie. Dzisiaj mówi się o M. Szumowskiej, że nakręciła film o swoim doświadczeniu przeżywania śmierci. Każdy rozsądny człowiek rozumie chyba różnicę pomiędzy autorem a narratorem, pomiędzy scenarzystką a główną bohaterką, więc trudno jest mi zrozumieć, dlaczego Szumowskiej zarzuca się, że nie zachowała należytego szacunku dla śmierci własnych rodziców. I nadziwić się nie mogę, skąd takie pomysły się biorą. Rozważam założenie organizacji pozarządowej, która będzie tłumaczyć jedno pojęcie: in – spi – ra – cja!

Faktycznie wydarzenia poruszone w filmie mają wiele wspólnego z historią rodziców Szumowskiej. Jej matka, Dorota Terakowska zmarła w 2004 roku, a po miesiącu odszedł także jej ojciec, Maciej Szumowski. Jak przyznaje jednak reżyserka, stanowiło to natchnienie do stworzenia tej opowieści. W trakcie wizyt w szpitalu i całej choroby, sporządzała ona krótkie notatki z tego, co akurat czuła, co przydarzyło się rano, co ją rozśmieszyło, a co rozjuszyło. Zaczęła zauważać, że zajmuje się tysiącem innych spraw. Te 33 sceny posłużyły potem za inspirację do scenariusza. Co jednak bardzo ważne i co w rozmowie z Tadeuszem Sobolewskim przyznaje główna aktorka tego filmu Julia Jentsch, sposób kreowania analogicznej postaci pozostał całkowicie w rękach jej odtwórczyni. „Ona [Szumowska – przyp. autora] właśnie chciała wyjść poza swoje doświadczenie. Dlatego potrzebowała mnie. Mówiła: potrzebuję twojej własnej interpretacji.”- wspomina Jentsch.

Rodzinę Julii poznajemy już na początku, gdy wszyscy spotykają się w domu rodziców, gdzie bawią i piją jak zwykli ludzie. Po kilku butelkach wina zaczynają się rozmowy swobodne i lekkie, wulgarne i napięte, poważne i trudne. Przy drewnianym stoliku, na drewnianych krzesłach opija swe sukcesy rodzina artystów z marmurowymi biografiami. Matka Julii, Barbara (przejmująca Małgorzata Hajewska) jest znaną i popularną pisarką, ojciec, Jerzy (wybitny Andrzej Hudziak) legendą opozycji czasów komuny i cenionym dokumentalistą, mąż Piotrek (nietypowy Maciej Stuhr) sławnym kompozytorem, a ona sama jedną z najlepiej zapowiadających się artystek sztuki współczesnej młodego pokolenia.

Cała ta bohema staje wkrótce przed trudną sytuacją choroby Barbary. Lekarze nie dają szans na ratunek, rak jest już bezlitosny. Rodzina stara się jak może. Wszyscy czuwają przy jej łóżku, zmieniają się na dyżurach, spełniają wszystkie jej zachcianki, od kupna czasopism, przez lody, a nawet pizzę. W tej dramatycznej sytuacji nieuchronnej śmierci znajdują się także groteska i absurd, ciosy poniżej pasa i sarkastyczne dowcipy. Długie i wzruszające zdjęcia pokazują cierpienie osoby umierającej, która woła w głuchą przestrzeń imiona postaci niebędących wcale na miejscu, chemia daje o sobie znać, na szczotce zostają już kłęby włosów, a mowa pacjenta nie kształtuje już słów tylko ich pozory.

Za chwilę jednak widzimy, jak matka Julii, leżąc z rurą tlenową, wypala papierosa za papierosem, a ojciec z córką podczas wigilii żartują, że „mamusia podczas snu wygląda na troszeczkę nieżywą”. W dialogach śmiech i złość przeplatają się, wszystko ulega krążącemu chaosowi – zupełnie nie wiadomo jak się zachować. W szpitalu umiera matka, a córka upija się na imprezie. Człowieka zaczyna to męczyć i – jak Julia – ucieka w sztukę, fotografuje przez mikroskop obrazy komórek rakowych, których oblicza mają znaleźć się na biennale w Wenecji. Chciałaby czasem odreagować inaczej niż tylko przez alkohol, ale jej mąż ciągle mówi w stylu „wierzę w chemioterapię” a życie łóżkowe kompletnie nie istnieje, umarło. Umiera też matka – „już po wszystkim”, komentuje położna. Przerażająca ulga.

Czas teraz na rzeczy zupełnie przyziemne, czas na wybór sukienki do trumny, butów, zorganizowanie pogrzebu, obdzwonienie znajomych. Całkiem to normalne przecież. I ludzkie. Na pogrzebie pojawia się zapomniany syn Jurka, brat Julii. Rodzina śmieje się z jego wzruszenia i reakcji na widok matki w trumnie. Idąc w korowodzie zdaje się jeszcze ratować sytuację, mówiąc to, co się zwykło w takich sytuacjach mówić: „- Jaką piękną ma ceremonię. – Co ty widzisz w tym pięknego?” odpowiada ojciec.

Pewne sytuacje po prostu się zdarzają i nie wymagają mówienia „bardzo mi przykro”, „proszę przyjąć moje kondolencje” Ten film zdaje się odpowiadać, że to wszystko to bełkot, który tylko podnosi rangę sytuacji de facto zwykłej i tak prostej jak dla grabarza zasypanie grobu. Jest czas na śmierć i jest czas na śmiech. Czas śmierci nie wyklucza tego, że niektóre sytuacje po prostu są śmieszne i być może przerasta nas powściągliwość, być może nie dajemy już rady udźwignąć ciężaru widoku agonii matki, kłótni z ojcem. Do tego dochodzą tak przyziemne sprawy jak praca, życie towarzyskie. To wszystko przecież nie umiera. Zostaje. I niech nikt nie gada bzdur w stylu „wspieram cię w tym czasie cierpienia” bo co on wie o cierpieniu? Ja już sacrum przeżyłem, teraz czas na profanum, teraz czas na piasek i kwiaty, wyczyszczenie butów albo umycie samochodu. Oto przecież też trzeba zadbać. Dlatego na tym filmie nikt nie płacze, choć sytuacja wzrusza do bólu. Dystans, z jakim Szumowska opowiada historię, każe nam spojrzeć z boku na fabułę i nie wczuwać się za bardzo z poczuciem „a jakby to było, gdyby mnie to spotkało?”.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*