Byłam Erasmusem

Decyzję o wyjeździe na Erasmusa podjęłam spontanicznie. Dostałam emaila z dziekanatu informującego o możliwości spędzenia semestru na uczelni zagranicznej i pomyślałam, że nie mogę przepuścić takiej okazji. Kilka ankiet, podpisów i, zanim się nie oglądnęłam,,byłam już świeżo upieczonym, stojącym przed bramami Uniwersytetu Winchester, Erasmusem.

Na spotkaniu powitalnym okazało się, że większość była ze Stanów Zjednoczonych. Europę reprezentowała zaledwie garstka studentów. Podczas, gdy ci ostatni przyjechali, aby podszkolić język angielski, Amerykanie zgodnie stwierdzili, że znaleźli się w Anglii, bo „tutaj mówi się po angielsku”.
Uczucie ekscytacji wymieszało się strachem. Zaczęłam nawet żałować przyjazdu do deszczowej Anglii i poddałam w wątpliwość słuszność tej decyzji. Bałam się, że nie dam rady. Nasza ,jakże teoretyczna wiedza, nie okazała się zbyt pomocna w praktycznym systemie nauczania Uniwersytetu Winchester. Wdrożenie się w ten system przysporzyło mi trochę stresu. Status studenta z programu „Erasmus” także nie dawał taryfy ulgowej ze strony wykładowców.

Zajęcia składały się z wykładu, po którym następowało seminarium, gdzie sucha teoria zamieniała się w praktykę. Na połowę zaliczenia każdego przedmiotu składała się prezentacja. To był koszmar nawet dla Brytyjczyków. Nie wspomnę już ludzi takich jak ja, którzy takowej prezentacji w obcym języku nigdy nie mieli okazji przygotować. Odwagi na pewno nie dodawała wpatrzona w ciebie angielska „publiczność”. Prace zaliczeniowe miały także określony schemat. Istotna była z góry zakładana ilość słów, czcionka i format. Nawet najlepsza praca dostarczona nieterminowo (liczą się nawet minuty!) to automatycznie minimalna ocena.

Całe doświadczenie związane ze studiowaniem w Winchester oceniam bardzo pozytywnie. Chociaż niektóre formy zaliczenia były dla mnie sporym wyzwaniem, wiem, że wiele się nauczyłam i tym samym poszerzyłam swoje horyzonty myślenia. Imponująca była łatwość dostępu do pomocy naukowych – świetnie wyposażona biblioteka, sprzęt studyjny, czy kamery telewizyjne.

Minusem mojej erasmusowej przygody był powrót do uczelni macierzystej. Podczas, gdy warszawscy czy amerykańscy studenci wracali do domu już na wakacje, ja na następną sesję. Nagroda? Nie bardzo. Pozostaje satysfakcja i nadzieja, że może moja ciężka praca (chociaż niedoceniona przez moją uczelnię) zostanie zauważona przez przyszłego pracodawcę.

Fot. Ewa Mikuła

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*